24 kwietnia 2011

Nowa Zelandia - Bay of Islands

 Naszą podróż po Nowej Zelandii rozpoczynamy od Bay of Islands. Wypożyczamy furę i prosto z lotniska w Auckland ruszamy na północny-zachód Wyspy Północnej. Przed nami 250km, słońce i wspaniałe widoki. 23 godziny lotu odchodzą w zapomnienie.

Po drodze zatrzymujemy się w Kawakawa, gdzie znajduje się dzieło jednego z moich ulubionych architektów, którego prace zaciekawiły mnie w Wiedniu, Friedensreicha Hundertwassera. A dziełem tym jest... publiczna toaleta. Prawdopodobnie najczęściej fotografowany kibel na świecie :) Toaleta czynna całą dobę, do zwiedzania i korzystania, bez opłat i biletów wstępu.





Z Kawakawa, już bez przystanków, docieramy do miasteczka Paihia i lądujemy we wcześniej zarezerwowanym hostelu backpackerskim Pickled Parrot, gdzie witają nas papugi, kanarki, psy, koty oraz przyjazny personel. Miejsce naprawdę godne polecenia. Blisko centrum i przystani, czysto, cicho, przestronna kuchnia, nawet śniadanie kontynentalne w cenie.  

Pokusa snu jest silna, ale by uniknąć jet lagu, ruszamy w teren. Wyglądamy jak duchy. Płyniemy do Russell, rzucamy się na tajską restaurację, a potem przyjemnie snujemy po miasteczku, kontemplując ciszę i uroczą architekturę.
Informacje o kursach Russell Ferry: http://www.bayofislandsinfo.co.nz/Russell-Ferry.html






Kolejny dzień rozpoczyna główny cel naszego przyjazdu w tę okolicę – dziś zmierzymy się z siłami natury i spróbujemy popływać z dzikimi delfinami.
Trzeba mieć żelazną kondycję i umieć BARDZO DOBRZE pływać. Delfiny są niepokonane i jeśli naprawdę chce się z nimi popływać, trzeba być gotowym na nadludzki wysiłek. To nie jest przyjemne pitu-pitu w ciepłym, egipskim basenie, gdzie łapie się oswojone zwierzaki za płetwę i łaskocze po brzuchu. Te delfiny są dzikie, ale jak każde inne zainteresowane człowiekiem. I żeby przyciągnąć ich uwagę, trzeba się sporo namęczyć.  
Wypływamy katamaranem, chłoniemy malownicze widoki i szukamy delfinów. 


















Znajdujemy spore stadko. Na polecenie załogi stoimy w kostiumach, maskach i płetwach, gotowi w każdej chwili do skoku. Umówiony znak i wtedy wszystko dzieje się błyskawicznie – skok do lodowatej wody, szalony pęd w stronę stada, załoga kieruje nas w stronę delfinów wykrzykując: „on the left!”, „on the right!”, „faster!”, więc szamoczemy się w wodzie na wszystkie strony, a delfiny pływają jak chcą i zapraszają do zabawy. Aby je przywołać trzeba krzyczeć i bić rękoma w wodę, płynąć jak motorówka, nasłuchiwać wskazówek załogi, starać się nie zakrztusić rurką... przed oczami stają mi wszystkie wypalone w życiu papierosy. Wracam zmachana na łódź i obserwuję komiczne poczynania wytrawniejszych pływaków.








Harce z delfinami nie kończą wycieczki. Płyniemy jeszcze do Otehei Bay. Cumujemy na wyspie i z kubkiem herbaty i papierosem w zębach mościmy obolałe ciało na zielonej trawie.












W drodze powrotnej towarzyszą nam rozbrykane stada delfinów.






Praktyczne info:
  • w sezonie zalecana wcześniejsza rezerwacja na powyższej stronie
  • katamaran wypływa z Paihii i Russell

  • nie wiem, jak w Russell, ale w Paihii warto wyjechać wcześniej, żeby znaleźć miejsce parkingowe z wystarczającym limitem postoju. W rożnych miejscach można różne parkować – 60, 90, 120 minut i chociaż nie ma opłat parkingowych i biletów, czarodziejskim sposobem wiedzą, ile czasu się stoi. Zagadka została rozwiązana, gdy zaobserwowaliśmy facecika, który chodzi z kredą, znaczy opony samochodów i świetnie rozszyfrowuje te swoje kreseczki, kto kiedy zaparkował.

  • z dwóch wypraw dziennie lepiej wybrać tę poranną, o 8:00 – z opisów na forach i blogach wynika, że wtedy jest więcej delfinów. Jeśli się nie pojawią, firma nie pobiera opłaty za opcję pływania z delfinami.
     
  • jeżeli nie planuje się pływania z delfinami, tylko podziwianie z pokładu – lepiej zdecydować się na taką wycieczkę na Wyspie Południowej w Kaikourze, gdzie jest ich zatrzęsienie albo pływając po Milford Sound.
  • co zabrać: kostium, ręcznik, kurtka przeciwwiatrowa, maska i płetwy niekonieczne – są na wyposażeniu łodzi, woda, jakaś przekąska.



23 kwietnia 2011

Nowa Zelandia - półwysep Coromandel

Półwysep Coromandel wije się wąską, malowniczą drogą wzdłuż oceanu. Mimo swej popularności ze względu na piękno natury, bez trudu pozwala zaszyć się w głuszy i otoczeniu przyrody. Oprócz widoków i złotych, piaszczystych plaż zobaczymy tam kolonialną architekturę, stare kopalnie złota, ślady maoryskich wiosek, subtropikalne lasy deszczowe. Jednak bez wątpienia na dłuższy pobyt ten region spodoba się tym, którzy nie boją się usłyszeć własnych myśli.














Na półwyspie czekają jedne z piękniejszych plaż Nowej Zelandii. Jedna z nich szczególnie nas interesuje ze względu na dość osobliwe właściwości. Podobno tutaj, bez względu na wiek, widok człowieka z wiaderkiem i łopatką nikogo nie dziwi. Postanawiamy to sprawdzić. Rzeczywiście - w stronę oceanu zmierzają ludzie z łopatami :o 




Hot Water Beach, bo o tym miejscu mowa, to plaża, pod którą znajdują się gorące źródła. Wystarczy przyjechać podczas odpływu, wykopać dołek, który natychmiast wypełnia się gorąca wodą, ułożyć wygodnie i rozkoszować naturalnym SPA do chwili przypływu, kiedy fala Oceanu połknie naszą wannę. Woda wypływa naprawdę gorąca, nawet 60ºC - chłodzi się ją dolewając zimniejszej z oceanu.

Z daleka widzimy zgraję ludzi skupioną wokół jednego miejsca i zawzięcie grzebiącą w piachu. Przyglądamy się leżącym, oni zuchwale przyglądają się nam. Zachęcają do pomoczenia stopy, podśmiewamy się niedowierzająco, jednak taplamy stopami... ach, jak cieplutko! błyskawicznie zrzucamy ubrania, pożyczamy łopatę od sąsiadów i już po chwili leżymy w pięknie okopanym błotnistym basenie wypełnionym gorącą, źródlaną wodą. Jak starzy wyjadacze obserwujemy nowych przybyszów i ubaw mamy pod pachy - każdy ma minę dokładnie jak my przed chwilą :)










Po kąpieli warto pojechać na punkt widokowy Hahei.







W miód i świeże owoce zaopatrujemy się na trasie. Krótkie zjazdy z głównych dróg prowadzą do sadów i gospodarstw rolnych, oferujących szeroki wybór sezonowych warzyw, owoców, soków i przetworów domowych oraz miodów.





Nie ulega wątpliwości, że jesteśmy w Krainie Kiwi :)









Praktyczne info:
  • zalecana wcześniejsza rezerwacja noclegu; my tego nie zrobiliśmy i późnym wieczorem, zamiast wylegiwać się w łóżku z książką, jeździliśmy od jednej backpackerni do drugiej – wszędzie komplet. Cudem znaleźliśmy motel w Coromandel, którego właściciel, p.Trebes, natychmiast pochwalił się polskimi korzeniami. Wyciągnął książki i mapy, pokazał skąd pochodzili dziadkowie. Interesuje go polska historia i losy jego rodziny. Nigdy nie spotkał żadnego Polaka. Cieszył się ze spotkania. Właściwie w czasie całej podróży spotykaliśmy Polaków trzy razy, ale żaden od lat nie mieszka w Polsce.


21 kwietnia 2011

Nowa Zelandia - Rotorua / Wai-O-Tapu / Lady Knox

Kolejny przystanek - Rotorua i ciąg dalszy pluskania się w wodach termalnych. Ignorując wszędobylski smród siarkowodoru lub jak kto woli paskudnego pierda, wygrzewamy się na maksa, wiedząc, że na Wyspie Południowej czekają nas chłody. Odpuszczamy pokazy maoryskie i jedziemy do Polynesian SPA. Decydujemy się na opcję "private pools" - zaciszne miejsce z kilkoma niewielkim basenami o różnych temperaturach wody (36-40ºC). Oprócz nas sami Azjaci, a ci zawsze wiedzą co dobre dla ciała i ducha, więc za ich przykładem relaksujemy się w gorącej wodzie. Z basenów rozciąga się piękny widok na jezioro.






 Pobudka wcześnie rano, kierunek: Whakarewarewa. Wymówienie i wstukanie tego w nawigację budzi lepiej niż kawa :)  Półgodzinny spacer lasem olbrzymich sekwoi i gigantycznych paproci całkiem stawia nas na nogi.





Udajemy się do Wai-O-Tapu, słyszeliśmy bowiem, że ten geotermalny park zamieszkuje specyficzna, bowiem... tryskająca dama :o 
Nazywa się Lady Knox i codziennie przyciąga tłumy ciekawskich tego zjawiska. Dokładnie o 10:15, w towarzystwie umundurowanego (hehe) pana, bezwstydnie prezentuje swoją umiejętność. 
Lady Knox jest oczywiście gejzerem :P 

Został on przypadkowo odkryty na początku XXw wieku przez więźniów, którzy w pobliżu zajmowali się wyrębem lasu. Wykorzystywali ciepłą wodę okolicznych gejzerów do prania i mycia. Przy jednym z nich, po dodaniu mydła do wody, wywołali erupcję, która wyrzuciła ubrania na 20 metrów. Uciekli w popłochu. Po pewnym czasie zrozumieli działanie mydła na wody podziemne i ulepili wokół gejzeru stożek, by woda wystrzeliwała w górę z mocą wulkanu.

Dziś, codziennie o 10:15, pracownik parku wrzuca do gejzeru mydło (zaznaczył, że organiczne). Lady Knox budzi się mamrocząc, zaczyna bulgotać, aż w końcu wybucha wkurzona, kto znów śmiał zbudzić ją przed południem.













Park geotermalny Wai-O-Tapu. Warto zarezerwować sobie 2 godziny na niesamowity spacer,  a po wyjściu, przy parkingu urządzić piknik w otoczeniu zieleni.


























Potężny pod względem prędkości wody wodospad Huka. W ciągu sekundy napełniłby dwa baseny olimpijskie. 









Po drugiej stronie głównej drogi od wodospadu Huka, znajduje się park Craters of The Moon.  Jego obejście nie zajmuje wiele czasu. Warto tam się udać ze względu na księżycowy krajobraz, upstrzony dymiącymi kraterami i moją ukochaną, wściekle różową, trawą pampasową.

















Ostatni przystanek w tym regionie - farma krewetek. Można kupić bilet i udać się na połów. My nie mamy na to czasu, wiec od razu udajemy się na obiad. Spodziewamy się menu obfitującego w krewetki sprzedawane na miski i wiadra, tymczasem dania są niewielkie i nie warte swej ceny. Restauracja dla turystów. Nie polecam.




Praktyczne info: